sobota, 26 kwietnia 2014

*400* początek nowej ery

Podzieliłam się z Wami czterystoma śniadaniami. Mniej lub bardziej inspirującymi. Od jakieś czasu śniadania jednak stały się tłem bloga, a głównym kołem napędowym moje bieganie. Nie jestem profesjonalistką, ale lubię się dzielić tym, co robię.
Ten blog dał mi dużo. Nawet nie chcę mówić, ile nowych rzeczy do jedzenia poznałam, ile znajomości nawiązałam, bo przecież blogi to ludzie. Niektórzy twierdzą, że blog śniadaniowy to toksyczne miejsce, że wszyscy otarli/ocierają się/mieli/mają ed. Ja uważam, że miejsca w sieci jest tak dużo, że choćby zdjęcia były najgorsze, słowa nie do końca składne - to jeśli daje Ci to satysfakcję, to rób to.
Mi ten blog daje satysfakcję niesamowitą, ale. No właśnie. Skoro daje Ci satysfakcję, to o czym pleciesz, dziewczyno? Ano o tym, że najwięcej szczęścia daje mi pisanie o bieganiu. I jeśli lubicie o tym czytać, to zapraszam:




PS: Na tym blogu nie pojawi się już najprawdopodobniej żadne śniadanie. Truskawkowego nie usuwam, bo włożyłam sporo serca w to miejsce. No i są tu relacje z biegów ;) Jednakże, gotowanie sprawia mi niesamowitą frajdę, dlatego zachęcam do odwiedzania mojego nowego miejsca - na pewno nie zabraknie przepisów! ;)

I żeby nie było - czterechsetne śniadanie wjeżdża na stół:


 bananowa kasza jęczmienna na mleku 
podana z bananem, cynamonem i domowymi powidłami śliwkowymi

czwartek, 24 kwietnia 2014

*399* z muzyką czy bez?


owsiany omlet cytrynowy z malinami
podany z syropem z agawy i grejpfrutem


Bieganie bez muzyki ma w sobie jakąś moc, uczy wsłuchiwania się we własny organizm oraz to, co dzieje się dookoła. No i ten 'tupot' butów odbijających się od ziemi, ach... Mimo wszystko, lubię biegać z muzyką. Co prawda tempo wtedy najczęściej narzuca utwór w słuchawkach. Czasami mam takie dni, że mimo, że coś leci w słuchawkach, nawet nie zwracam uwagi co. Po prostu biegnę, cieszę się chwilą, intensywnie o czymś myślę. Czasami jest tak, że ta muzyka jest wybawieniem. Jestem człowiekiem, który muzyki słucha praktycznie przez cały czas. Usypiam nawet ze słuchawkami w uszach.
Mobilizuję się jednak, żeby przynajmniej część treningów robić bez. Bo co jak co, ale na maratonie, kiedy playlista przewinie mi się któryśtamraz, to będę miała dość.
Kiedy biegam bez muzyki maksymalnie skupiam się na tempie, analizuję, przeliczam (no wiem, zwariować można), intensywnie myślę o tym, co robię. I tutaj pojawiają się inni biegacze/rowerzyści. Ja, skupiona na biegu, a tutaj ktoś podjeżdża na bajku i zagaduje. Ktoś podbiega i zagaduje. No błagam. Tak, jest fajnie, chwila oderwania, można pogadać. Ale ile można? Jestem zatwardziałą samotniczką, jeśli chodzi o sport. Uwielbiam towarzystwo, kocham ludzi, którzy mnie otaczają, ale - trening biegowy z kimś dopuszczany jest od czasu do czasu. Kurde, naprawdę nie umiem. Wiem, że tego można się nauczyć i że jest fajnie z kimś biegać, wszyscy chwalą. Doza rywalizacji, większa motywacja, etc. Ja nie umiem. Treningi to tak naprawdę chwile, kiedy jestem sama ze sobą. Cenię to, bo lubię swoje towarzystwo ;)
No zagadują mnie tak, jak bez słuchawek jestem, zagadują... Fajnie, spoko, ale przez max 3 km proszę mnie zagadywać, bo inaczej gubię rytm i cały trening szlak trafia.

środa, 23 kwietnia 2014

*398* rutyna znów

owsiane ptasie mleczko z ricotty
 z truskawkami i bananem 

Jedyna lodówkowa owsianka, która mi smakuje :))
Znów rutyna, przełamana wczorajszym mocnym treningiem.

piątek, 18 kwietnia 2014

*397* 33km, bieganie z żelem i inne historie

owsianka z jogurtem, bananem i jagodami goji


Wiecie coo? Wczoraj sobie trzasnęłam 33 km (ostatnie tak długie przed maratonem). Niby tylko trzy kaemy więcej niż moja ostatnia 30, ale naprawdę było ciężko przekonać głowę na 27, że do końca nie trzy, a sześć. Ciężko, oj ciężko. Ale co to jest 33 przy 42? No właśnie.
Zawrotne tempo było. Z planowanego 5:10 zrobiło się 5:05. Kiedy zegarek pokazał mi, że jest 5:08 to naprawdę chciałam, żeby to tempo się już zatrzymało i nie spadało. Spadało. Jak szalone. Na 31 pogadałam sobie z przemiłą panią. Dziękuję! Nawet nie wiem, kiedy śmignęłam kilometr w 4:38 (jak to zobaczyłam to stwierdziłam, że jestem zdrowo kopnięta).
Poza tym na ten ostatni trening wzięłam sobie żele, żeby testować przed maratonem. Przed 15 wciągnęłam porcje (tylko połowę dałam radę, woda w krzakach, nie miałam czym popić, a klejące i słodkie to jak diabli). No i po kilometrze się zaczęło. Biegnę i słyszę jak żołądek zaczyna mruczeć. Błagam nie, nie dzisiaj. Kolejny kilometr - mam wrażenie, że niewidzialna pięść ściska mnie od środka. No ja pieprzę! Zawsze coś! Biegnę, nie poddaję się, przecież ja dam radę. Stwierdzam przy okazji, że już nawet grama nie wciągnę i niech się dzieje co chce. Wiem jednak, że długo bez odżywiania nie pociągnę. Na 19km mam wodę, popijam licząc, że się poprawi. Noo, wtedy się zaczęła jatka. Musiałam przerwać. Po prostu musiałam przestać biec i przez chwilę pozwijać się z bólu. Jest taka piękna pogoda, moje ostatnie trzydzieści dzisiaj robię, a tu własny żołądek takie rzeczy. Dobra, nie ma co, trzeba lecieć, przecież nie zejdę! Na 20km czuję, że słabnę, żołądek mruczy, ale już mogę w miarę normalnie oddychać. Toczę wewnętrzną walkę. Wciągnęłam tylko pół żelu na 15km, już czuję, że słabnę. Dobra, raz kozie śmierć - czym się zatrułaś, tym się lecz. Z tą myślą wciągam resztę żelu. Odbił mi się (sorki :D) i jest bez zmian, czyli da się żyć, biegnę. Kolejny żel również zjadłam na pół na 25 i 29km. Ciągle bez zmian, żołądek mruczy.
Dodam, że do 15km biegłam sobie na luzie bez muzyki (fenomen jak na mnie, serio), ale jak mi ten żołądek zaczął świrować i wydawać dziwne dźwięki to dla świętego spokoju założyłam słuchawki, żeby tego nie słyszeć. No, ale chrzest bojowy przetrwał mój brzuch, jestem dumna, ale mógłby chętniej współpracować :>
20 km, jest mi lekko jest mi fajnie, żyć nie umierać. Ale to dopiero 20 km. Do 27 jest fajnie. Potem już naprawdę z lekka dociera do mnie, że jeszcze 6 przede mną, że nogi już zmęczone, że boli udo.
Na 29 km zastanawiam się po co mi, kto wymyślił maraton, że po co ja to biegnę, jestem nienormalna. Kto normalny tyle biega, do tego ze zdechłym żołądkiem?  Biegnę, robi się gorąco, bo wybiegłam już z lasu (4 kółka starczą...) i ostatnie kilometry już po chodniku.
Jest jednak w tym zmęczeniu coś niesamowitego. W tym treningowym zmęczeniu. Naprawdę umierałam sobie po tym treningu. Zmęczenie level master. I myślę, że to tylko przez to, że naprawdę wyciągnęłam niezłe (fanfary!) tempo.
Nie mam siły na napisanie niczego więcej, wybaczcie ;)

A dzisiaj... Dzisiaj jadę do domu :)))))

czwartek, 17 kwietnia 2014

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...