Pokazywanie postów oznaczonych etykietą imprezy biegowe. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą imprezy biegowe. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 1 kwietnia 2014

*384* 9. Półmaraton Warszawski

kokosowe owsiane "ptasie mleczko" z ricotty z malinami i syropem klonowym


Nie było tak, jak chciałam, żeby było. Tak naprawdę to było gorzej niż źle, ale sama sobie jestem winna. Dlatego boli ambicja jeszcze bardziej. Pierwszy raz w życiu przeszłam na zawodach do marszu, pierwszy raz w życiu nie miałam siły biec od samego początku. Pierwszy raz w życiu przeszło mi przez głowę, żeby zejść z trasy (armagedon jakiś). Dlatego WYŚPIJCIE SIĘ PRZED ZAWODAMI. Serio. Nic Was nie uratuje, mordercze treningi przez dwa miesiące, zakresy, wybiegania. NIC. Trzeba się wyspać, minimum 7 godzin porządnego, nieprzerwanego snu. Teraz to ja sobie mogę pogadać. Bardzo bardzo bardzo duże nadzieje pokładałam w tym biegu. Życiówka, otworzenie drogi na szybsze, wydajniejsze bieganie. I wiecie co jest najgorsze? Że ja to wszystko miałam w ręku i wypuściłam, bo się nie wyspałam. Pozwoliłam, żeby przeciekło mi przez palce i jeszcze na to patrzyłam. Jak to mówią - nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Wiem jednak, że ten nieszczęsny, najgorszy w moim życiu bieg, zostanie ze mną na długo. Podobno nic tak nie motywuje jak porażka. Oby. 
1:54:08. Niestety taki czas. Grudziądz musi być lepszy. Nie po to tyle trenuję. I obiecuję się wyspać. Zawsze przed biegiem. 

środa, 18 grudnia 2013

*319* Grand Prix Pionki 2013 - podsumowanie

4 etapy (ja niestety zaliczyłam tylko 3, odpadł mi letni), mnóstwo fajnych ludzi (jak to na biegach ;)), 5km po lesie. I te etapy  były chyba najlepsze. Jedna trasa w zupełnie różnych warunkach - wiosenny (w czerwcu to już w sumie letni) las, gorąco, zielono, pięknie. Potem jesień, taka polska - złota, ciepła jesień. No i zima, a jak przystało na zimę, ze śniegiem i mrozem. 
Każdy ze startów był dla mnie niesamowitą frajdą i musicie mi wybaczyć, ale będzie bardzo subiektywnie. Ten bieg, a w gruncie rzeczy cały cykl, miał w sobie coś wspaniałego - chyba ze względu na to, że biegłam zawsze tą samą trasą, z praktycznie tymi samymi ludźmi. Wiedziałam na co kogo stać, na co stać mnie.  Edycja wiosenna opisana tutaj. W edycji jesiennej i zimowej stanęłam na podium - w jesiennej (link do relacji) w kategorii wiekowej (I miejsce), a w zimowej w kategorii open kobiet na pozycji drugiej. Mimo wszystko chyba zimę będę wspominać najlepiej, i tak, również ze względu na to, że miałam szansę wystąpić w kategorii open (drugi raz w mojej biegowe karierze). Generalka zawsze cieszy, nawet jeśli bieg jest mały i mało zawodników z którymi trzeba konkurować. W tym biegu dostałam też najbardziej oryginalną nagrodę w mojej sportowej karierze - otóż wygrałam choinkę (jak i reszta pań na podium). Mam więc piękne, pachnące, prawdziwe drzewko w moim mieszkaniu. Już ubrane, bo chcę się nim nacieszyć zanim pojadę do domu na święta. Co prawda musiałam z nim pokonać prawie 80 km, żeby do mnie dotarło, ale warto było.  
Generalnie nagrody przeważnie były oryginalne, jesienią był bieg rodzinny  i najlepsze dostawały skrzynkę warzyw. Prawda, że inaczej, fajniej? 
Za zimę medal też mam, ba, mam nawet puchar, czyli pełen wypas. Za cały cykl dostałam płaskorzeźbę (ręcznie robioną!) św. Barbary, bo oprócz tego, że był to Bieg Mikołajkowy to również Barbórkowy.
Przed każdą edycją odbywał się bieg dzieci, co wprost uwielbiam. Chyba nie ma nic lepszego na zarażenie kogoś pasją, jak zabranie go na zawody, zwłaszcza dziecko!
Podsumowując, mimo małych niedociągnięć organizacyjnych (do wybaczenia, przecież to pierwsza edycja), na pewno wrócę. 



start, edycja wiosenna



dzieci po swoim biegu, edycja jesienna 


podium, edycja zimowa


 moja ubrana wygrana





owsianka z jabłkiem, cynamonem, mandarynką i miodem rzepakowym




PS. Zdjęcia medalu i pucharu uzupełnię po powrocie  z uczelni

środa, 13 listopada 2013

*290* 25 Bieg Niepodległości, Warszawa

pozostałości po wczoraj: grillowany bakłażan podany z oliwą z oliwek, kozim serkiem i tymiankiem;sałatka z rucoli, pomidorów i cebuli; opieczona bułka 

Ponad 10 tysięcy ludzi w białych i czerwonych koszulkach zawodnicy na wózkach, nordic walking i my, biegacze, podzieleni na cztery strefy (na ten temat będzie trochę marudzenia). Wszyscy tworzący żywą flagę Polski. My z Sylwią rozdzieliłyśmy się już przed startem, mimo, że startowałyśmy z tej samej strefy - ja biegłam w białej a Sylwia w czerwonej koszulce.
Atmosfera udzieliła mi się już od początku, stojąc pośród tłumu ludzi. Co prawda ze względu na studencki brak gofrownicy w mieszkaniu, gofrów przed startem nie było, wszystko jednak wynagrodziły smażone przez Sylwię placki.
Zacznę od strony technicznej. Do tego, że biegi podzielone są na strefy czasowe przywykłam - pozwala to na dobrą organizację, mniej kolizji na trasie. Ale to, żebym odliczała 4 razy zanim wystartuje? (startowałam z 3 strefy, a najpierw odliczałam wózkarzom) Przez chwilę poczułam się jakby każda strefa biegła w innym biegu. Mimo wszystko na trasie wszyscy stworzyli widoczną z daleka flagę narodową. Naprawdę niesamowity, wzruszający widok. 
Trasa była z nawrotem, czyli 5km w jedną i tyle samo w drugą. Nie mam nic do takich biegów, bo przynajmniej  wiem, co mnie czeka  w drodze powrotnej ;) Łącznie wyszło 2 podbiegi, a reszta po płaskim. No i po asfalcie (o czym dzień później przypominały mi piszczele).
Nie było punktu odżywiania na 5km - pewnie znajdą się tacy, którzy będą narzekać. Mi nie przeszkadzało, mimo tego, że było ciepło, świeciło słońce, to jednak nie było upału. Zresztą, ja sama tak pędziłam (taktaktak, kiedyś to moje 'pędzenie' było normalnym biegiem, ale tak to jest, że jak są kontuzje to zaraz za nimi pełźnie leń i biegania jest mało), że nie miałabym czasu na korzystanie z punktu ;)
 Na metę wpadłam rozradowana w pełnym sprincie z czasem 47:54 (wyprzedziłam naszego premiera o 2 minuty :> ). Zmęczona i szczęśliwa - właśnie tak lubię kończyć bieg. 
Atmosfera biegu świetna, dużo kibiców, pełno biegaczy - takie imprezy to ja wprost uwielbiam. Na mecie odebrałam banana i wodę, no i medal oczywiście w pierwszej kolejności, a że konkretny posiłek nie był zapewniony, małą grupą złożoną z biegaczy poszliśmy na vege burgera do KroWarzywa. Knajpę polecam, świetna i nawet mięsożerca był usatysfakcjonowany. 
Z Sylwią to na pewno nie jest moje ostatnie biegowe spotkanie, oj nie, czeka nas jeszcze kilka poważnych, a mam nadzieję, że i na te niepoważne, chociażby po to, żeby zjeść wspólnie owsiankę, będzie czas. 



czwartek, 17 października 2013

*274* Grand Prix Pionki


budyniowa kasza manna na mleku z bananem, orzechami laskowymi i syropem z agawy

Grand Prix Pionki etap jesienny "Bieg Papieski"
Przed biegiem
Rano i już w autobusie jestem rozluźniona. Hej, przecież trenowałam. Hej, przecież robię to dla siebie, nie muszę nikomu nic udowadniać. No właśnie - dla siebie. Dlatego chcę być najlepsza, dlatego chcę mocno pobiec i dać z siebie wszystko. Chcę powalczyć o podium.
Deszcz siekający z nieba zmusił mnie i Ninę (tym razem Nina w roli kibica) do biegu na miejsce startu. Część rozgrzewki za mną ;)Odbieram numerek startowy, szybko przebieram się w biegowe ciuchy, i bacznym okiem obserwuję wszystkich po numerki podchodzących. Widzę dziewczyny z trenerem. Dziewczyny, z którymi nie mam szans. Ale kurcze, czy tylko dlatego mam się poddać? Staram się myśleć pozytywnie i choć w tym momencie ogarnia mnie niesamowity stres, to staję na linii startu. Garmin! Garmin jest rozładowany i sygnalizuje mi to cały czas. Mimo 11% włączam GPS z nadzieją, że te 5km wytrzyma. Nie wytrzymał nawet jednego.

W trakcie
Startuje mocno. Bardzo mocno, ale nie wiem z jaką prędkością, bo zegarek pokazuje mi jedynie ile czasu biegnę. Nie ma też oznaczonych kilometrów. Biegłam już tędy raz, dam radę i drugi. Nawet bez zegarka i kilometrów. Dwie dziewczyny przede mną. Biegnę szybko, czuję się świetnie. Około 3km coś się zepsuło. Wyskoczyła mi rzepka. Szybko to opanowałam, ale straciłam kilka(naście) sekund i trzecią pozycję... Gonię, gonię, ale zawodniczka przede mną mocno przyspiesza. Mam siłę, ale boję się o kolano. Utrzymuję tempo. Las jest śliczny. Czy mówiłam, że biegniemy w lesie? Jest ciepło, kolorowo i cudownie pachnie. I nogi nie bolą. Bo biegniemy po leśnych ścieżkach, a moje stopy je uwielbiają. Szkoda, że to tylko 5km. Nie lubię takich krótkich tras. Zdecydowanie najlepiej czuję się na dziesiątkach i półmaratonach. 

Po
Wbiegam na metę. Zmęczona, bo biegłam mocno, ale szczęśliwa. Co z tego, że nie jestem w pierwszej trójce, skoro zegar pokazuje, że biegłam 22minuty i 28sekund brutto. Ambicja zadowolona, tylko nogi nie zmęczone ;)
Stoimy z Niną i oklaskujemy wygranych stojących na podium. Ku mojemu zaskoczeniu okazuje się, że jest klasyfikacja wiekowa, w której zajęłam pierwsze miejsce. Dostałam książkę-album o Janie Pawle - wszakże to Bieg Papieski i koszulkę. 
To był dobry bieg. Szkoda, że taki krótki :)


Czekam na kolejny, ostani już, etap Grnad Prix Pionki. Wtedy też będą zdjęcia i podsumowanie całej imprezy. Ale to dopiero w grudniu! 
Tymczasem czekam na listopad, na oczekiwanego gościa, na Bieg Niepodległości.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

*249* 11. Maraton Rybnicki - przebiegnięty!


11 Maraton Energetyków
Już po. Już powoli do nas dociera, że się udało, że przebiegłyśmy 42,195 km. 

Stres ogarniał nas już dzień wcześniej, rano ledwo dałyśmy radę zjeść gofry. U mnie kulminacją stresu był moment dotarcia w planowane miejsce. Wszyscy ci ludzie sprawiali, że czułam się coraz mniej pewnie. Było zimno, dzień wcześniej padał deszcz, co mocno podnosiło nas na duchu. 
Start opóźnił się kilka minut, ale nie było to odczuwalne. Poszło płynnie. Czołówka wystartowała mocno, my z Sylwią tak, jak chciałyśmy - powoli, żeby starczyło nam sił na cały bieg. 
Trasa biegu składała się z 14 pętli wokół jeziora. Wydawać by się mogło, że ciągłe bieganie po pętli będzie nużące i monotonne. Nam się podobało. Zamiast kilometrów do końca liczyłyśmy pętle. Lepiej brzmi 7 pętli do końca niż 21km, prawda? Jedynie podbieg za każdym razem wydawał się nam większy  dłuższy. Przyjemnie biegło się po lesie - był cień, jedyne na co trzeba było uważać, to konary i szyszki. Punkt odżywczy był co pętlę (czyli co 3km) - sprawdziły się banany, herbatniki, izotoniki i woda. Wężem ogrodowym biegaczy polewali też ludzie, żeby przynieść chociaż trochę ochłody. Trasa biegu była urozmaicona i trudna - piach, leśne ścieżki, asfalt, kamienie - przed samym końcem pętli były tak duże, że biegłyśmy z Sylwią poboczem, żeby nie wbijały się w stopy. 
Biegłyśmy długo i przez to nic nas nie boli. Tak miało być - pierwszy maraton na sprawdzenie swoich sił. Głowa nie przeszkadzała, nie chciałyśmy zejść, mocno siebie nawzajem motywowałyśmy. Miałyśmy podobne odczucia, po 21km, wiedziałyśmy, że dobiegniemy do końca, że się nam uda. Po 28km, przestałam nawet zerkać na zegarek, który i tak przekłamywał odległość i obcinał kilometry. Tutaj mocno bolały nas już stopy, było coraz bardziej gorąco. Pozwalałyśmy się wyprzedzać, cały czas gadając. Pod koniec rozmawiałyśmy już bez sensu, kiedy Sylwia powiedziała "68km" do mnie dotarło to po minucie i dopiero wtedy zmęczonym głosem odpowiedziałam "38km, nie 68". 
Byłyśmy przygotowane na kryzysy na trasie, których nie było, na to, że nigdy więcej nie będziemy chciały biegać, a siedząc już u Sylwii na tarasie i pijąc kawę wybiegałyśmy myślami o kolejnych treningach. Ja nawet na 30km maratonu (który podobno zwykle jest kryzysowy) planowałam już kolejny start na tym dystansie w kwietniu ;)

W domu zjadłyśmy górę makaronu i nadal głodne mnóstwo ciasta z serkiem. Tak odbudowywałyśmy siły. Wieczorem 
bez problemu przeszłyśmy kilka km do pizzerii. 

Przeżyłyśmy to, mamy po 19 lat i przebiegłyśmy maraton. Da się! Nie taki maraton straszny, jak go malują ;)







z Sylwią: jajecznica z cukinią i papryką; bułka z ziarnami i masłem; sałata


PS. Prawdopodobnie będzie część druga relacji z maratonu, jak dostanę zdjęcia

poniedziałek, 29 lipca 2013

*235* 23 Bieg Powstania Warszawskiego


medal



Czarne koszulki techniczne, zachodzące słońce, a właściwie już jego brak, Warszawa. Bieg pamięci.

Przed biegiem, wszystko było w biegu (: Do startu zostało 20 minut a ja dopiero się przebierałam. Toaleta, odbieranie biało-czerwonej opaski na ramię, ostatnie łyki wody, depozyt - miałam tak wypełniony czas, że nawet nie zdążyłam się zestresować. Byłam  lekko zdziwiona, widząc, że pieć minut przed planowanym startem ogromna ilość ludzi stoi w kolejce do toalet, rozmawia na placu Polonii, zamiast stanąć na starcie. Starałam się wsłuchać w głos organizatora, który mówił przez mikrofon, jednak niczego się nie dowiedziałam, oprócz tego, że jeśli jacyś biegacze nie usuną się skądśtam, to utworzy się gigantyczny korek. Przeszłam na linię startu, zapytałam jeszcze kontrolnie napotkanego zawodnika, czy tutaj ustawiają się zawodnicy na 10km (był jeszcze bieg na 5km) i usłyszawszy potwierdzenie, niewiele myśląc stanęłam w jakmimkolwiek miejscu w tłumie stających przed linią. 21.02 a tu nadal nic. Lekko zaniepokojona myślę, że stoję w złym miejscu, za bardzo z tyłu. Śpiewamy hymn, odliczamy i biegniemy!

Ja raczej próbuję biec, bo po niecałej minucie od wystrzału, nadal stoję w miejscu. Zaczynamy się powoli przesuwać do przodu, linia startu, włączam zegarek i...  lecę. Szybki pierwszy kilometr, kolejny podobnie. Na 3 łapie mnie kolka. Musiałam komicznie wyglądać, kiedy biegłam z rękoma w górze, starając się jej pozbyć. Przeszło, ale pojawia się kolejny problem - odpiął mi się pasek pulsometru. Przez chwilę biegnę i trzymam go w ręku, nie wiedząc, co zrobić. Stanąć? Biec dalej z pulsometrem w ręku przez 6km? (Że też w ogóle przeszło mi to przez myśl). Delikatnie zwalniam i próbuję go zapiąć. Męczę się z nim przez chwilę, nogi niosą mnie automatycznie, nawet nie patrzę na trasę. Udało się, pasek zapięty.
Jest cicho. Naprawdę cicho. Wyłączam na chwilę muzykę i słyszę tylko szum nóg kilku tysięcy ludzi. Tę moc, tę energię aż czuć w powietrzu. Które swoją drogą jest gęste i bezwietrzne. Biegnie mi się ciężko, jest już po zmroku, a powietrze jak w południe. Dopiero biegnąc Wybrzerzem Gdańskim można złapać trochę świeżego powietrza - jest luźniej, wokół nie ma samych bloków i wierzowców. Można się wczuć w klimat powstania - w głośnikach słychać odgłosy strzelaniny, rozbijane szkło, czołgi. 
5 km - jest punkt odżywczy. Łapię kubeczek z wodą, popychana przez kogoś z tyłu, mało co się nie zakrztuszam. W kubku wody jest dosłownie na łyk. Dobrze, że wcześniej był zraszacz. Zaczynamy drugą pętle. Ostatnie 5km i koniec. Na trasę w roli kibiców wychodzą biegacze startujący na dystansie 5km (wystartowali kilka minut po 20.40). W tym momencie zazdroszczę im, że są już po biegu. Biegnę dalej, przybijam piątki z żołnierzami stojącymi przy trasie. Ani przez chwilę nie biegnie mi się lekko, nie ma nawet jednego podmuchu wiatru. Już wiem, że pobiegnę gorzej niż planowałam (w sumie wiedziałam to od początku tygodnia, kiedy przyplątała się kontuzja i zrobiłam tylko dwa treningi). Nie chcę się jednak poddawać i biec byle jak, tylko na dobiegnięcie. Adrenalina krąży w żyłach. Na ostatnim kilometrze mocno przyspieszam. Widzę z daleka bramkę 'meta' i chcę już dobiec. Wyprzedzam kilkanaście osób, wyglądając jakbym za chwilę miała umrzeć i przebiegam przez metę. Nawet nie pamiętam czy się uśmiechnęłam do fotografów. 

Bardzo chce mi się pić. I jeść. Godzinę przed biegiem zjadłam serek wiejski (bardzo ryzykowne w moim przypadku, źle mi się po nim biega, ale nie miałam nic innego) i banana. I jest mi strasznie gorąco. Kręci mi się w głowie, siłą woli przesuwam się razem z innymi, którzy ukończyli do przodu. Dobrze, że mogę się chociaż przez chwilę przytrzymać barierki. Mam wrażenie, że idziemy bardzo długo  i bardzo daleko. Dostaję medal i znów idę dalej. Gdzie ta woda, zaraz uschnę... Otóż nie ma wody. Są izotoniki i banany. Na raz wypiłam cały izotonik, aż rozbolał mnie skurczony po biegu żołądek. Biorę banana i z przywróconą świadomością idę dalej. Rozciągam się, siadam i zjadam banana. Nie pobiegłam, tak, jak chciałam, w środku czuję niedosyt, bo wiem, że mogłam dać z siebie więcej. Mimo wszystko cieszę się, bo wiem, że problemem oprócz słabych trenigów w tygodniu startu, była (jak dla mnie) ogromna duchota. 
Mamy wypasione przebieralnie w budynku Polonii, są prysznice, ławki, wieszaki.
Generalnie bieg jak dla mnie był bardzo udany. Byłam w swoim żywiole, bo bieganie po zmroku i ja - to jedno. A czas... Zakładając, że zamierzam biegać przez kolejne 50 lat mojego życia oraz to, że chętnie wrócę tu za rok  - będzie okazja, aby go poprawić (: 



czekoladowa kasza manna z truskawkami

wtorek, 25 czerwca 2013

*202* 1. Półmaraton Radomskiego Czerwca 76'


chleb razowy z masłem, gotowanym jajkiem, pomidorem i ogórkiem/ masłem, twarogiem i dżemem brzoskwiniowym; jagurt naturalny z truskawkami



Jak obiecałam, tak jest - relacja z 1. Półmaratonu Radomskiego Czerwca 76'. Dzisiaj trochę inaczej, subiektywnie, oczami zawodniczki, która miała okazję stanąć na podium.




Przed
Sobota.
Impreza była w niedzielę, ja do Radomia dotarłam dzień wcześniej i skorzystałam z darmowego noclegu. Wzięłam swój śpiwór, pozytywne nastawienie i w drogę. Byłam zmęczona niemiłosiernie, bo jako córka sadowników muszę wstawać wcześnie rano i zrywać truskawki. Wykończona wsiadłam do autobusu i praktycznie od razu usnęłam. 
W Radomiu dzięki uprzejmości przechodniów szybko znalazłam stadion. Odebrałam pakiet startowy i bardzo mile się zaskoczyłam, bo tak obszernego pakietu jeszcze chyba nie miałam. Szklanki, koszulka, przewodniki po Radomiu, nawet skarpetki. 
Przed 22, rozłożywszy swoje rzeczy, poszłam pobiegać na stadion. Okropnie mi się biegło, raz nawet zrobiłam długie rozciąganie w trakcie biegu, balały mnie łydki i uda. Po 30 minutach wróciłam na halę sportową, gdzie był nocleg, wykąpałam się i posmarowałam maścią nogi. Bałam się, że w niedzielę będę tak zmęczona, że w ogóle nie ukończę biegu. Szybko odgoniłam te myśli.
Niedziela.
Wyłączam szybko nastawiony na 7 rano budzik, żeby nie przeszkadzać innym, jeszcze śpiącym. Leje tak, że chyba bardziej już nie może. Siadam i czuję, jak balą mnie wszyskie mięśnie. Teraz już nic nie poradzę, wystarczy mieć nadzieję, że do 10 zakwasy się rozejdą i dam radę przyzwoicie biec. Cieszę się, że nie ma słońca, ale taka ulewa też nie nastraja optymistycznie. Czekam na Ninę, która wchodzi przemoknięta i częstuje mnie goframi. W końcu to mój taki mały przed-zawodowy rytuał, a ja w domu zdążyłam jedynie zrobić naleśniki. Czuję stres i podniecenie biegiem. Robimy rozgrzewkę, kiedy okazuje się, że start jest przesunięty z 10 na 11. Nie słyszałyśmy tego komunikatu, gdyby nie pani w łazience, pewnie stałybyśmy już przy lini startu. 
Linia startu, chwila przed biegiem: ogarnia mnie coraz większe przerażenie, czuję, jak bolą mnie nogi, mam sucho w ustach, widzę czerwono-białe balony, podskakuję nerwowo w miejscu i odliczam odruchowo razem z resztą.

W trakcie.
Biegniemy. Zaczynam wolno, biegnę, biegnę! Uśmiecham się szeroko i już wiem, że dobiegnę, czas jest na drugim miejscu, przecież biegnę! Pierwszy podbieg. Lubię je, ale co za dużo - to niezdrowo, a na trasie było ich mnóstwo. Trasa jest oznakowana pięknie - każdy kilometr wyraźnie pokazany na dwóch tabliczkach. Mijam dwa pierwsze punkty z wodą. Nie korzystam - jestem przyzwyczajona, że pierwszy taki punkt jest na piątym kilometrze. Jest i piąty kilometr. Łapię kubeczek z wodą, nie zdążam go ścisnąć, żeby zrobić "dziubek" i wlewam sobie wodę najpierw do oka, potem do nasa, a na końcu do ust. Jeden łapczywy łyk i kubeczek na ziemię. Kibice! Ile kibiców! Chyba nic tak na trasie nie motywuje jak ludzie, którzy przyszli dopingować zawodników. Biegłam uśmiechnięta, lekko, przybijałam piątki. Były kurtyny wodne - pewnie gdyby świeciło słońce, to cieszyłyby się większą popularnością, ale i tak fajnie, że były. Na 10km był pierwszy punkt odżywczy z bananami. Chciałam złapać w biegu kawałek, ale nie udało mi się, bo ja podbiegłam bliżej stołu, a pani wyszła z tacą na środek. Złapałam więc kubeczek z super słodkim i nie za dobrym izotonikiem, popiłam wodą. I nagle zrobiło się smutno - obrzeża miasta, zero ludzi, kręta doroga pełna podbiegów i zbiegów. Tutaj miałam kryzys. Biegło mi się ciężko i długo. W pewnym momencie miałam wrażenie, że w ogóle nie wbiegniemy już do miasta i druga połowa zawodów będzie w takiej aurze. 14km to już bieg po mieście. Mocny, długi podbieg. Wyprzedzam na nim kilkunastu zawodników, znów jest mi lekko, są kibice. Na 17km znów jest punkt odżywczy z bananami, tym razem łapię z tacy na stole resztki pokrojonych bananów, łapię też kubek z wodą ze stołu, bo wolontariusze nie wyrabiają się z nalewaniem. Przez ostatnie kilometry powtarzałam w głowie jak mantrę "jeszcze 4", "jeszcze 3", "jeszcze 2". Przy 18km przyspieszyłam. Moje ciało było mocno zmęczone, chciałam też odpocząć psychicznie, bo ostatnie tygodnie to ciągła pogoń i walka z czasem. 21km - widzę kątem oka tabliczkę, która przewróciła się i leży na tarwniku. Przyspieszam, za chwilę przejdę do sprintu, niech tylko wbiegnę na stadion. Jeszcze tylko okrążenie i... meta!

Po
Stoję. Chcę wody, wody! Uśmiecham się zmęczona do fotografa, który chce mi zrobić zdjęcie. Idę przed siebie, schylam głowę, zakładają mi medal. Uśmiecham się, biorę wodę, dwie butelki od razu i ląduję na murawie. Leżę tak kilka minut, oglądam medal i mrużę oczy przed słońcem, które akurat teraz wyszło. Piję wolno wodę, rozciągam się. Czuję głód, ale TIMEX przy mecie pokazuje już ponad dwie godziny, postanawiam poczekać  na Ninę. Podchodzę do lini mety, klaszcząc wbiegającym zawodnikom. Jest Nina! 
Zapomniałam o tym, że drogą sms-ową przychodzą wyniki. Uświadomiła mnie Nina. Nie myślałam podczas biegu o ewentualnej nagrodzie i podium. Potraktowałam to jak zabawę. Kiedy w telefonie zobaczyłam, że mam trzecie miejsce w K18, sprawdzałam kilka razy, bo nie mogłam uwierzyć. Ucieszyłam się bardzo, bo kto by się nie cieszył, prawda?
Poszłyśmy po makaron pobiegowy, ale nie najadłyśmy się, poprawiłyśmy naleśnikami i szczęśliwe siedziałyśmy na trybunach. 
Poczekałyśmy na dekoracje. Stanęłam na podium, dostałam puchar i 100 złotych nagrody. 


Wrócę tu za rok. Pierwsza edycja półmaratonu w Radomiu a zorganizowana naprawdę dobrze. Pakiet, oznakowania trasy. Podobało mi się bardzo :)

poniedziałek, 10 czerwca 2013

*186* Grand Prix Pionki - Z Biegiem Natury "Wiosna"


parówka sojowa, chleb/bułka z sałatką z sałaty, kukurydzy, koperku, papryki, pomidora i cukinii z dressingiem musztardowo-miodowym

Wiosna się kończy, ja mam wrażenie, że to lato, a wczoraj bieg na 5km część "Wiosna" w Pionkach w ramach "Z Biegiem Natury" Grand Prix Pionki. Znów biegłam z Niną :)
Biegło mi się fajnie, ale jestem delikatnie zawiedziona - czwarte miejsce (różnica czasowa między trzecim miejscem wynosiła 8 sekund...). Zawiedziona jestem głównie dlatego, że nie stanęłam bliżej linii startu, tylko mniej więcej w połowie uczestników. Nie pcham się nigdy na sam początek, skoro wiem, że tam stoją biegacze, którzy lecą na czas mniej lub około 20 minut i nie chcę im przeszkadzać - sama nie lubię, kiedy w mojej strefie czasowej stoją zawodnicy, którzy biegną wolniej. Tak było wczoraj. Chciałam mocno ruszyć, a potem biec swoim tempem nie przeszkadzając nikomu. Nic z tego. Ruszyłam bardzo wolno, ponieważ przede mną ustawiły się osoby, które wczoraj miały swój debiut w jakichkolwiek zawodach... Musiałam się nieźle nagimnastykować, żeby wyprzedzić, a to nie było łatwe, bo biegliśmy po lesie, ścieżka była wąska i straciłam trochę czasu, żeby "uderzyć" w mocny bieg. Sytuacja wyklarowała się praktycznie już po pierwszym kilometrze, było luźniej, zdecydowanie więcej miejsca i udało mi się wyprzedzić sporą część osób, w tym te, które blokowały trasę wcześniej. Wiedziałam, że nie mam szans z pierwszą zawodniczką, była naprawdę dobra, ale cały czas zmniejszałam dystans do drugiej i trzeciej kobiety - w sumie straciłam do nich osiem sekund (o czym wspomniałam wcześniej), a przy 2.5km ta różnica wynosiła około minuty. Niestety nie udało mi się ich dogonić , bo... bieg się skończył. Meta, woda i boląca niemiłosiernie kostka. Czyli w OPEN czwarte miejsce, w kategorii wiekowej pierwsze. Chociaż tyle. Medalu nie ma, bo trzeba przebiec przynajmniej trzy Grand Prixy, żeby takowy dostać za kategorię wiekową. Nina jest trzecia, też świetnie sobie poradziła, poratowałam ją wodą na mecie, czekając i dopingując kolejnym zawodnikom.
Czuję niedosyt, czuję zawód, ale co za dużo to niezdrowo. W sobotę był puchar, w niedzielę biegłam zmęczona, więc wypadałoby, żeby inni też na podium stali, bo ciągle ci sami to nuda trochę, nie? ;)
Mam nadzieję, że uda mi się przebiec (i dotrzeć przede wszystkim) na resztę biegów (czyli jeszcze trzy - letni, jesienny i zimowy), wtedy będzie relacja ze zdjęciami z biegów :)

Co do samej organizacji biegu. Super! Był to debiut tego miasta w takich zawodach, pierwsza edycja, a poradzili sobie naprawdę dobrze. Ja, jak to ja, bałam się, że się zgubię, ale trasa była tak świetnie oznakowana (dla podkreślenia - to było po lesie!), że nie sposób było się pomylić. Trasa oznakowana co jeden kilometr, fajnymi, widocznymi z daleka tabliczkami, taśmy na drzewach, żeby nikt nie zboczył z trasy, mecie woda, pączki, wspólne sadzenie dębu, kiełbasa z ogniska i grochówka. A nawet gorąca herbata i kawa!

niedziela, 9 czerwca 2013

*185* Podium! I wspólna relacja z Biegu Króla



 pełnoziarniste placki z czekoladą, ricottą, bananem i czereśniami


III Bieg Szlakiem Króla Zygmunta Starego, pierwszy w Kozienicach, pierwsze zwycięstwo – pierwsze miejsce w kategorii kobiet do 30 lat, trzecie miejsce w OPEN kobiet.  Fajna trasa, z urozmaiconym podłożem, dużo podbiegów, ale nie wszystkie były trudne. W pełnym słońcu, przynajmniej drzewa pozwalały się chociaż na chwilę schronić pod nimi. Pod koniec biegu zaczął padać deszcz, w momencie mojego wbiegnięcia na metę rozpadało się na dobre <Nina niestety nie, ale konkurs miss mokrego podkoszulka wygrany;p>, ale zdążyłam złapać wodę od dziewczynki, która ją trzymała i obie uciekłyśmy do namiotu (ja głównie po to, aby zostawić słuchawki). Poczekałam na Ninę, którą dwa razy spotkałam na trasie (trasa zawierała dwie pętle i można było się wzajemnie dopingować  <tak. Ja zdycham.  Mam pod górkę (te podbiegi wcale nie były takie łatwe) a Sylwia sobie biega i się drze” CZEŚĆ NINA”  jak by mnie dziś nie widziała.  Powiem tak: bieg w rodzinnym mieście super sprawa, widać znajome twarze  mniej więcej wiesz jak przebiega  trasa ale dla mnie za mało ludzi, nie ma się kogo uczepić za kim pędzić.  Ale jakie łydki! Poczynając od początku dzięki obecności S.  nawet nie miałam jakiejś podświadomości  że mam coś przebiec :) Dzień wcześniej pokazałam mniej-więcej jak przebiega trasa – żebyście wiedzieli jaką panikarą jest Sylwia – co chwila wspominała, że się pogubi na trasie i będzie ostatnia.  Ale trasa koniec końców była nawet ładnie oznaczona i śpi dziś na balkonie. W sensie wczoraj, ale jednak wyspałam się na łóżku ;)
Na koniec lało. Nie widziałam gdzie biegnę a z butów dochodziły typowe odgłosy powodzi: ciam, plam skwierk, skwierk.  Po tym ja S. odebrała pucharek. Pucharzysko.  Bieg, kula do której S. nie weszła <cykor> i jednoosobowe kajaki sprawiły, że się zmęczyłam :)  <- Wcale się nie cykałam, tylko kostka mnie boli! A na kajaki to ja N. namówiłam, a potem bałam się, że wylecę do wody ^^.
Faktycznie, to, że pomylę trasę, zgubię się, sprawiało, że chciałam biec ciągle za kimś, kto zna trasę. Przez pewien czas się udawało, ale potem ja wyprzedziłam jednego pana, który postanowił zwolnić i biegłam za kolejnym, który postanowił przyspieszyć. Mimo wszystko trasa była świetnie oznakowana i drugie okrążenie biegło mi się jeszcze lepiej niż pierwsze. Numer startowy niestety musiałyśmy oddać, chociaż planowałyśmy je przemycić ;), bo to fajna pamiątka i ładnie na ścianie wyglądają. Nina narzeka na tak małą ilość osób, a mi się podobała ta atmosfera. Może dlatego, że to mój pierwszy bieg uliczny, w którym nie było przynajmniej 500 osób ;)
A tak poza tym, to fajnie tak stać na podium, w dodatku na pierwszym miejscu, dostać puchar,  mieć swoją ‘chwilę dla reporterów’, zjeść kiełbasę z grilla i wzbogacić się o książkę.
Lubię też wspólne relacjonowanie, bardzo :)

Dziękujemy wszystkim za wczorajsze kciuki! One naprawdę działają! I dzisiaj też poprosimy, bo znów biegniemy ;>

niedziela, 28 kwietnia 2013

*143* Bieg dookoła zoo






Bieg dookoła zoo w Warszawie, to fajna, kameralna rodzinna impreza. Było symaptycznie, pozdrawiam Kasię,  którą się wzajemnie motywoałyśmy  na trasie. A to wbrew marnym 10km było potrzebne wczoraj. Znalazł się nawet podbieg (i to x3). Pogoda była okropna podczas biegu. Było bardzo duszno, parno. Od 7 rano nie miałam łyka wody w ustach, bo liczyłam na to (ach, ten mój optymizm), że w 'miasteczku biegacza' (kawałek parku praskiego z muszlą koncertową) na pewno woda będzie i zdążę się napić przed biegiem. Nic z tego. Zostałam uprzejmie poinformowana przez wolontariuszki, że woda dopiero na mecie. Pomyślałam "trudno, przeżyję. To tylko 10 km". Przeżyłam, ale ciężko było. Na 5km zakręciło mi się w głowie, zwolniłam. Obrałam tempo 5:10min/km, bo przy szybszym powracały nudności i ból głowy. Nie  było punktu z wodą i chociaż nigdy nie korzystam, teraz zrobiłabym to z wdzięcznością. 
W zoo były znudzone lamy, nie zwracające najmniejszej uwagi na biegnących, wilk leśny wyglądający jak przerośnięty lis (a może to był lis leśny?). Były żubry, jakieś ptaki. Szkoda, że biegliśmy tylko przez jedną ulicę w zoo i nie było żadnych zwierząt, które szczególnie bym chciała zobaczyć (w którejś z edycji biegu na spacer ze swoją opiekunką wyszła tygrycica, to dopiero musiało być fajne!). Do tego wszelkie opary unoszące się z pieczonych gofrów, waty cukrowej, etc, wcale nie ułatwiały biegu, w tym momencie ten zapach nie zachęcał do zajadania się, wręcz  przeciwnie. Na trasie byli bębniarze, super grali, dodawali wiatru w nogach. Byli przebierańcy - widziałam motyle, kota, żyrafę. Dopingowały nas też dzieciaki (które też miały swój bieg). Fajnie się przybija piątki takim maluchom. Na mecie marzyłam jedynie o łyku wody, którą dostałam gazowaną (o zgrozo). Dostaliśmy fajne medale z ryczącym gorylem (na początku myślałam, że to lew i nie tylko ja się na to nabrałam). Po biegu były jabłka, sałatki Fit&Easy, dobra kawa.
Sałatka po biegu: mix sałat, szynka, pomidorki koktajlowe, słonecznik,
oliwa z oliwek, mozzarella; chleb chrupki
W pakiecie startowym były fajne, zielone koszulki ze zwierzętami. Szkoda, że w sobotę  rano, kiedy odbierałam pakiet nie było już damskich - musiałam zadowolić się męską S, która robi mi za piżamę (tutaj małe rozczarowanie, zważywszy, że start w  biegu kosztował 80 zł! - uf, jak dobrze, że wygrałam ten pakiet).
Poczekałam na bieg dzieci, krzyczałam w niebogłosy dopingując maluchy. Szczególne wrażenie zrobiły na mnie przedszkolaki, pędzące ile sił w nogach (niektóre nawet z rodzicami za rękę;)), dumne z siebie na mecie.
Wspominam miło, bezskutecznie szukam zdjęć (na stronie biegu nic o nich nie wiadomo, a byli fotografowie). 
Mój czas: 52:56 (349/843 w klasyfikacji generalnej, 46 m-sce w klasyfikacji kobiet). 




opieczona grahamka z masłem, jajecznicą, szczypiorkiem, solą morską i pieprzem/ masłem, ogórkiem, solą morską i pieprzem.

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

*137* Orlen Warsaw Marathon - Bieg na 10km







Orlen Warsaw Marathon - Bieg na 10km - 21.04.2013

Bieg na 10km przy Orlen Warsaw Marathon. Myślę, że dla wielu zawodników startujących w tym krótszym biegu równie emocjonujące co sam maraton. Biegłam z Niną, po wspólnej rozgrzewce, ustawiłyśmy się w wybranych przez siebie strefach czasowych i... pobiegłyśmy. Emocje ogromne, pogoda idealna, organizacja biegu świetna. Mój czas to 49min 29 sek. Co dało mi 1706 miejsce (na 10000 biegaczy) i 168 miejsce w kategorii. Liczyłam na trochę lepszy czas, bo  pierwsze 5 km pokonałam w 22 min z małym hakiem. Niestety  na 6 km zaczęła boleć mnie noga i musiałam zwolnić. Byli kibice w ilości większej niż na półmaratonie i mimo, że nie było ich za dużo (a to jednak jest motywacja do lepszego/dalszego biegu) byli wspaniali i naprawdę dopingowali. Najbardziej podobało mi się  ich zaangażowanie na ostatniej prostej. Tam było ich bardzo dużo. Punkt z wodą był na 5km, ja nie korzystałam, więc nie mogę nic napisać o organizacnji. 
Generalnie była to pierwsza impreza zorganizowana przez Orlen i było to zrobione na naprawdę wysokim poziomie. Misteczko biegacza prezentowało się świetnie, depozyty na rzeczy i przebieralnie były niesamowite, nie można im nic zarzucić. Nie było tłoku przy depozytach, bo rzeczy wieszane były wg numeru startowego. Wody, izotoników, owoców i sałatek było bardzo dużo. Na mecie nie było tłoku, bo medale były zakładane zawodnikom nie zaraz po przebiegnięciu na metę tylko kilkanaście metrów dalej. 
Jestem ogromnie zadowolona, dzień jak najbardziej udany, po jakiejś godzinie po zakończeniu biegu dostałam sms-a z czasem i miejscami, które zajęłam. Oby więcej takich!


                          
pełnoziarnste placki z cynamonem, brzoskwiniami i syropem klonowym, kawa z mlekiem 

sobota, 13 kwietnia 2013

*128* Konkurs na bieg dookoła zoo wygrany!




 before run: tost żytni z miodem


post run: serniczki z patelni znerkowcami, syropem klonowym i bananem 


Dzisiaj się Wam muszę pochwalić, że wygrałam pakiet  główny na bieg dookoła zoo w Warszawie -> klik. Chyba nie muszę mówić jak bardzo się cieszę? To dość kameralna impreza, bierze w niej udział jedynie 1000 osób - w tamtym roku numery startowe zostały rozdane w  13 minut! Bieg jest 27 kwietnia - 10km. Tydzień wcześniej też biegnę 10km (Orlen Warsaw Matarhon - bieg na 10km). Cieszę się tym bardziej, bo impreza do najtańszych nie należy (80 zł za 10 km?!), a ja po prostu wygrałam start w konkursie na sałatkę po biegu -> klik. Czuję, że to będzie świetne doświadczenie biegać koło wybiegów dla zwierząt -> klik. Mam ochotę wyściskać cały świat, tak się cieszę! :)

A dzisiaj już po treningu - było ponad 9 km. Ciężko się biega po grząskim błocie, ale radość z tego, że za towarzysza masz słońce a nie śnieg jest bezcenna. 

poniedziałek, 25 marca 2013

*109* 8. Półmaraton Warszawski








Wczoraj, na warszawskich ulicach, pośród 10 tysięcy innych biegaczy zdałam sobie sprawę jak bardzo kocham to robić. Emocje krążyły  w żyłach, o adrenalinie nie wspomnę. Jak na mój debiutancki bieg w połówce - bardzo mi się podobało. Nie wiem tylko czemu nie ma mnie na liście wyników, ale napisałam już do organizatora w tej sprawie. Wszystko przez to, że spóźniłam się  na bieg.
Nie zakładałam żadnej życiówki, bo wychodziłam z założenia, że skoro to mój debiut to nie potraktuję tego jak wyścig, ale jak zwkły trening. Los, a może  moje nogi, chciały inaczej i udało się poprawić mój półmaratoński czas o 48 sekund od ostatniego. Generalnie  był tylko jeden wymagający podbieg, a przez większą część czasu biegło się po równym terenie. Myślę, że to też przełożyło się na mój czas, bo trasa jak dla mnie  była naprawdę bardzo łatwa, zważywszy na to, że zwykle  biegam po bardzo zróżnicowanym gruncie. 
Na mecie był okropny ścisk, ludzie nie przesuwali się do przodu, tylko natychmiast chcieli zdejmować chipy.   Btw - sama to chciałam robić, bo w miasteczku nic nie było oznakowane. Ani gdzie oddać chipy, ani gdzie są punkty z jedzeniem czy piciem. Chodzi mi tutaj o znaki, bo na namiotach co prawda było napisane "herbata"/ "przebieralnia damska", ale z daleka nie było tego widać i przez chwilę krążyłam bez celu, zapoznając  się co gdzie jest. 
Każdy  zawopdnik po biegu miał zapewnioną wodę/powerad'y, jabłka (nie wiem czy były jeszcze jakieś inne owoce, ja  akurat widziałam te (:), gorącą herbatę (ja dostałam lekko ciepłą i extra mocno posłodzoną) oraz porcję makaronu - tu akurat zupełna porażka jak dla mnie - makaron (w swojej porcji znalazłam suszone pomidory i kapustę)  byłby na pewno sto razy lepszy gdyby nie był zamarznięty na  kość. Jeśli o to chodzi to duży minus.
Co do ogólnej atmosfery zawodów to generalnie na plus - miejsca zostało wydzielone tyle, że można  było spokojnie wyprzedzać, nie rozpychając się przy tym łokciami. Kibiców nie było dużo - tutaj się troszkę rozczarowałam, ale jak na mroźne warunki to chwała tym, którzy przyszli i zagrzewali nas do walki. 
Punkty odżywcze. Tutaj napiszę mało, bo sama skorzystałam tylko raz i dosłownie wzięłam tylko łyk lodowatej wody. Mimo wszystko zdążyłam zauważyć, że wolontariusze nie wyrabiali się z podawaniem i napełnianiem kubków wodą, ale wiadomo - starali się. Punkty były rozmieszczone  co 5km, chociaż wydaje mi się, że po punkcie na 10km kolejny był na 13km.
Mimo wszystko emocje  były ogromne, bieg wspaniały i taki na który chętnie wrócę za rok. Po tym biegu  byłam tak rozentuzjazmowana zawodami, że zapragnęłam od razu zapisać  się na Maraton Warszawski we wrześniu ;) Niemniej, to bardzo poważna decyzja  i muszę to mocno przemyśleć. 
Są dzisiaj rzadko spotykane zakwasy, więc wiem, że  wczoraj z mojej strony było 200% wkładu. Oby więcej takich biegów, oby więcej!

Swoich zdjęć szukam w  Internecie, nie zdążyłam przejrzeć jeszcze wszystkich, jak znajdę takie na  którym jestem, to na pewno wstawię. 




owsianka  z budyniem śmietankowym, jabłkiem, orzechami nerkowca i masłem orzechowym
porridge with cream pudding, apple, cashew nuts and peanut butter
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...